niecenzurowany sen

<p class="MsoNormal" …

22.XII.96 – "więzień"

Dziwny sen, na początku byłem obserwatorem, potem stopniowo „bohaterem” snu.

Chłodny dzień, wilgotno, koniec lata lub początek jesieni. Cos jakby obóz jeniecki dla jednego żołnierza (młody blondyn w moro, niepodobny do mnie), dookoła las, sosny.

Ukartowano ucieczkę tego jeńca-żołnierza bez jego wiedzy. On nie wie do końca co jest grane, cały jest głupi. Jakiś ważniak, (niby wróg) głupio się uśmiecha i próbuje dać do zrozumienia, żeby dał dyla, bo pozwalają mu uciec (jest to jakby wygodne dla nich, chcą się go pozbyć). On łapie o co chodzi, bez słów, ale jest zdumiony i niepewny tak do końca o co biega (zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe). Ostrożnie próbuje „uciekać” waha się, a tu wszyscy wrogowie jakby go nie widzieli. Spisek? Po co ta maskarada?? Dla kogo?? są tylko dwie strony: on więzień i oni strażnicy. Mogli mu normalnie powiedzieć: jesteś wolny.

Wychodzi na polanę (powoli miesza się ze mną). Polana jest po podorywce duża rozległa. Boi się, że go ustrzelą, chce iść w prawo lasem, oni go kierują po przekątnej przez mokrą ziemię. Idzie coraz szybciej, rozgląda się niepewnie, patrząc skąd i kiedy przyjdzie cios, jak zwierzę w eksperymencie. Ja też czuję bezsens tej sytuacji i niepokój „zbiega”.

Powoli wcielam się w niego; właściwie jestem już nim (w dżinsach, swetrze), czuję coraz większy strach, bo coraz bliżej do celu – lasu gdzie można się schować i być niewidocznym. Denerwuję się jestem zziajany, jest bardzo zimno i wilgotno, dyszę ciężko i widzę parę, która wydobywa się z moich ust wraz z moim oddechem. Czuje też ból krtani i tchawicy taki jak przy bieganiu na zimnie, bez kondycji.

Nie wiem co jest grane, uciekam dalej jak przed nagonką. Trawa, nierówna powierzchnia, pagórki jakieś takie, niby polana za mną, nie jestem jak na dłoni, do odstrzału, ale cos mi tu nie gra.

Dobiegam do budynku (to wcale nie przypomina budynku) tylko wiem, że to jest jakiś  dom, że mieszka tam starszy pan ok. 60. Niby tu znajdę pomoc, jedzenie, jest jakaś służąca przez moment i uświadamiam sobie nagle, że w tym domu jest prawdziwe zagrożenie. Nie wiem jakie, o co tu chodzi, ale dociera do mnie, że okrutnie ze mnie zadrwiono, wystawili mnie, wypuścili. Od początku coś mi nie grało.

Otwieram drzwi, widzę tego faceta, który chwilowo nie ma czasu i „zajmie się mną później”. Dręczy mnie, bo wiem, że to „gleba”, tylko specjalnie sadysta chce bym się bał dłużej.

Boję się niepewności – co będzie dalej? Wiem, że nie ucieknę, ale szukam, łażę po wnętrzach nie przypominających wcale wnętrz. Wszystko pulsuje, zlewa się ze sobą. To właściwie niczego realnego nie przypomina. To coś jak obrazy Picassa, przestrzenne kształty nie do opisania słowami, bo płaskie i jakby żyły (nie znam tego wymiaru). Koła, prostokąty, bryły pulsujące i przenikające się wzajemnie. Tak samo kolory: żywe, ruchome, żółty, niebieski, czerwony.

I nagle boje się bardzo, bo nie potrafię tego pojąć to jest jakieś obce nieznane i nie wiem co z tego wyskoczy.

Wtedy staję i tłumaczę sobie jak dziecku, gestykulując:

Uspokój się! To przecież twój sen! To ty śnisz! Nic ci się nie może stać! Nie panikuj to jest sen! To jest sen! Ty śnisz! Nic ci nie grozi! Oglądaj to jak w filmie, to świadome śnienie, jesteś tego świadom, zaraz się obudzisz!

I obudziłem się.

To było dawno, teraz rozumiem, co chciała mi podpowiedzieć moja podświadomość. A Wy, jak sądzicie?

taka jesień…

Dęby stały jeszcze w …

Dęby stały jeszcze w ciemnej zieleni, ale olchy, graby, buki, topole i wiązy mieniły się już czerwienią, złotem i brązami, jakie tylko jesienne słońce może ofiarować ludziom. Usłyszałem – ktoś mówił, a ktoś powtórzył – że dzień jest niezwylke piękny. Taka jesień!…

Nie rozglądałem się. Było mi spieszno. Szedłem szybkim krokiem, szczęśliwszy niż samo szczęście. Szedłem w paradnym mundurze 131 pułku huzarów Jego Cesarskiej Mości, Wierząc i ufając, całym sobą, że liścik, który niosę na sercu, liścik zapraszający na pierwsze spotkanie, zapowiada wszystko, co kochająca kobieta kochającemu mężczyźnie dać potrafi, gdy zechce i gdy zechcieć potrafi.

Być może dzień był piękny. Mnie szeleściły pod stopami zwiędłe, niespokojne liście. Nie wolno mi było iść zbyt spiesznie, pilnie musiałem zważać na oddawanie honorów, na dłuższą chwilę zatrzymała mnie grupa rozbawionych oficerów, wśród których było dwóch wyższych rangą i adiutant dworu, tak że żadnym sposobem nie mogłem odejść pierwszy.

– Taka jesień! – zachwycał się adiutant.

Gdy odeszli, nieco sztywni, lecz mili, ruszyłem krokiem niegodnym oberlejtnanta gwardii. Już tylko jedna parkowa alejka i trzy białe uliczki. Na skrzyżowaniu z tą ostatnią mimo wszystko przystanąłem. Zawiódł mnie wzrok, oddech, osłabłem. Długo to trwało, nim wszedłem na pierwszy stopień skromnej małej willi. W hallu cień pokojówki zakrzątnął się wokół bezszelestnie i tylko skromny gest ręki wskazał mi drogę. Nim zdążyłem zapukać, usłyszałem głos niski, lekko schrypnięty i chyba zdyszany. Powiedziała – lekko się zacinająć na trzech najważniejszych słowach – i nie nakazując nakazała, bym wszedł. Stała nieco z boku, obok zasłony, smukła i smagła, ozłocona światłem, i nagle dzięki niej ujrzałem bezpowrotne piękno tej jesieni – olchy i graby zawirowały czerwienią i brązem, delikatna złocistość wiązów rozświetliła ogród. Trwało jeszcze między nami milczenie, poczucie bezpowrotnego szczęścia. Co uczynić? Zrozumiałem. Zrozumiałem, że te pierwsze chwile pierwszego spotkania są tak bezpowrotne i zawrotnie piękne, tak szczęśliwe w swym milczącym rozmiłowaniu, że każdy następny dzień będzie powszedniał – wpierw w obojętności, potem w nudzie. Zrozumiałem. Strzeliłem. Dwa razy i prosto w serce. Nie słyszałem nawet trzasku broni. Dopiero kula, którą wpakowałem sobie w prawą skroń, zahuczała jak sto dzwonów. Mimo to słyszałem odchodzący szept:

– Taka jesień… taka jesień… taka jesień…

(Jerzy Broszkiewicz)

Virtualia i Sztuka.

<span …

Taka sobie próba notki…..

Wrzesień, to tradycyjny już czas kiedy otwierają swoje podwoje przybytki Sztuki.

Nie jestem koneserem sztuki, działa ona na mnie jak na każdego przeciętnego – myślę – człowieka. Coś mi się podoba, coś mnie urzeka, coś powoduje zadumę, coś przygnębienie czasem… i tym podobne odczucia…

Zaczęłam więc pełnymi haustami czerpać z większych i mniejszych wydarzeń kulturalnych. J

Początek września – to koncert Finałowy Międzynarodowego Konkursu Współczesnej Muzyki Kameralnej w Filharmonii Krakowskiej – nota bene  „wypomknięty”  mi przez

Właściciela Blogu w jednej z wcześniejszych notek ;-).

Był to koncert laureatów oraz wybór laureata Grand Prix. Zdobył ten tytuł Sextet, o dziwo podobający się zarówno Widzom jak i Szacownemu międzynarodowemu Jury J.

Moje miejsce w Filharmonii było tuz obok miejsc Jury – miałam okazje obserwować ich sposób odbioru  muzyki prezentowanej przez wykonawców. J

Następne moje wyjście, to sobotni wernisaż bardzo młodej osoby. Absolwentki Liceum Plastycznego w Wiśniczu, studentki II roku UŚ, Wydziału Sztuki.

Szkice, obrazy olejne, akwarele, grafiki,  rzeźby, kompozycje kwiatowe.. Różnorodność technik – myślę, że  młoda artystka poszukuje tego właściwego dla siebie środka wyrazu.

Wernisaż pt. „A czas płynie…”

Zwróciły moja uwagę szkice postaci ludzkich o bardzo smutnych oczach, o bardzo smutnym wyrazie twarzy pełnym przygnębienia, rezygnacji jakiejś.. Zastanawiałam się,  czy to zamierzony przez Artystkę efekt, czy to tylko wierne odtworzenie modeli  – baaaaardzo dojrzałych.

Urzekł mnie obraz z cyku „martwa natura” – na tle agawy jakieś naczynia. Przyciągał mnie swoim ciepłem, wracałam do niego kilkakrotnie.  Może to sprawa ciepłych kolorów, perłowa biel cukiernicy dająca efekt rozświetlenia…  Chciałabym mieć u siebie ten obraz, na słotne jesienne wieczory..:) Nie zabrałam aparatu fotograficznego, zapomniałam L.

Abstrahując od artystycznych doznań, podzielę się pewnym moim spostrzeżeniem, być może trochę krzywdzącym ale… zaryzykuję.

Hmmm…. Na tego typu imprezach bywają koktajle i….. odnoszę wrażenie, że dla niektórych jest to jeden z najważniejszych punktów programu… ;-)

„ A czas płynie…………..”

 

 

 

I kwadra Księżyca

Księżyc w …

Księżyc w konstelacji Strzelca, widoczny na niebie, dochodzi do pełni i osiągnie ją za 5 dni.  Będzie szaleństwo, wariaci ożywią się w ten szczególny niepokojący sposób. Dla mnie, Księżyc jest magiczny i ze srebra. Czuję jego zimne światło w sobie, nie przymyka mych oczu, nie powoduje ślepoty, nie grzeje, nie ziębi. Niby obojętny, a jednak nie, coś go trzyma przy Ziemi, poplamionego. Nigdy się nie odwraca plecami, czasem tylko, przysłania Słońce.

jest tu ktoś?

Nie, nikogo nie ma. …

Nie, nikogo nie ma. Zanucę sobie: sam, ze sobą na sam, najlepiej się mam, gdy znajdę się sam, tobie karolino i tej słodkiej pani…

Czuć jesień. Czuję ją w sobie, wokół siebie. Czuję ją wszędzie, gdzie spojrzę, gdzie sięgnę dłonią. Ona jest we mnie. Oczywiście we mnie, nabiera zupełnie innego wymiaru. Życie składa się między innymi z pór roku. Zapalam kolejnego papierosa, przemknęło mi: ile jeszcze ich wypale, do końca? Oczywiście do końca mojego żywota, jeśli chodzi o fajki, zawsze wypalam do końca. Jakiś idiotyczny potok myśli mam w głowie, ślizgają sie po bruzdach, załamują i odchodzą w nicość. Czy kiedyś do nich wrócę? Jestem pewien, że tak, ale to będzie zupełnie inny wymiar myśli. Zmieni się układ wokół mnie. Nic już nie będzie takie samo. Jeśli układ odniesienia byłby stabilny i trwały, czy wtedy doszłoby do zatrzymania czasu? Cholera wie. Czas, ten czwarty wymiar w przestrzeni trójwymiarowej. Jesień, zadrżała w każdej mojej komórce. A coż ja tu do diabła wypisuję? Chyba chcę zanudzić siebie na śmierć. Jak się to gówno w ogóle obsługuje? Nie chce mi się dziś w tym grzebać. Edytor, zakładki, co to w ogóle jest? Po cholerę mi ten blog? Może kiedyś, odpowiem sobie na to pytanie. Ciekawe, czy to samo z siebie kiedyś znika, np, gdy się nie używa. Pewnie jest tu jakaś instrukcja obsługi. Nienawidzę instrukcji, lubię, gdy coś wychodzi samo. Weźmy np jakieś skomplikowane urządzenie. Podejdźmy do niego, bez instrukcji, załóżmy, że jest na prąd. Wtykamy wtyczkę w gniazdko, i patrzymy co się dzieje. No, zazwyczaj się coś zapala, jakaś kontrolka, byle nie czerwona. Naciskamy jakiś dzyndzel. Żyjemy. Śmiało, dotykamy innych przełączników. Coś jakby zaburczało, o a tam coś się poruszyło. Dźwięk, nagle się zmienia, okropnie dużo huku powstało. Reagujemy prostym łukiem odruchowym – wyciągamy wtyczkę z gniazdka, targając za kabel zasilający. No! Cicho mi, do cholery. Zastanawiamy się, gdzie u licha ciepnęliśmy tę cholerną instrukcję? Jest! Nawet obrazek dali, jakiś schematyczny. Czytamy od niechcenia, punkt pierwszy. A potem może i kolejne dwa. Juz wiemy prawie wszystko. Pomijamy te idiomy, które ktoś dziwacznie przetłumaczył z obcego na nasz. Mamy jeszcze w odwodzie, wersję instrukcji w "krzaczkach", arabskich, albo japońskich. No dobrze, na dziś, to już wystarczy. Nie mogę wyjść z podziwu, jaki jestem twórczy…