Do końca.

 <img style="display:…

 

 

tuba

Jakoś tak się zrobiło chujowo, pod każdym względem, w obydwu światach. Do dupy jest także w tym trzecim, niezauważalnym na co dzień świecie – świecie wszystkich warstw świadomości. W przestrzeniach, gdzie chowa się człowiek, gdzie się kształtuje, gdzie analizuje i rozkłada na czynniki pierwsze swoje życie, gdzie wyciąga wnioski i obiera kolejne kierunki działania. Ten ‘trzeci’, ale podstawowy świat ludzkiego bytowania, dręczy mnie najbardziej. On dawał mi siłę do życia i realizacji ‘boskich’ wobec mnie planów, kolejnych wcieleń. Tam nigdy nie pozwalałem się ugiąć, ani stłamsić, wiedziałem kim jestem i w którym miejscu przestrzeni się znajduję. Tak, jakby ktoś przytkał źródło życiodajnej wody, jakby zabrakło nagle czynnika chłodzącego, jakby temperatura wzrastała bez ograniczeń, jakby zaraz moje ja miało się stopić i zamienić w bezpostaciową masę, potem kurczyć się i wsysać wszystko, jak czarna dziura. Czyżby zaczęło się odliczanie do chwili autodestrukcji? Nie widzę nawet sensu w tym, żeby działać, zapobiegać, ratować, przywracać. Nie wiem dlaczego, towarzyszy temu dziwny spokój, jakbym ja sam nic nie mógł z tym zrobić, a pozostało mi tylko czekanie na nieunikniony koniec. Nic do mnie nie wrzeszczy ze środka, nic nie pomaga, nie wyciąga dłoni, nie rzuca brzytwy. Wszystko zamilkło, skurczyło się i schowało, nie wiadomo gdzie. Wiem tylko, że jest gdzieś blisko w milczeniu i pogodzeniu ze mną. Jeżeli to coś, ma ręce, na pewno mu opadły, jeżeli ma oczy – przestały widzieć, jeśli jest obdarzone słuchem – ogłuchło, jak posiada układ nerwowy – przecięło obwód. Sam nie wiem na co, ale też poczekam, do jakiegokolwiek końca. Nie trzeba pytać o powód, bo ja go nie znam.  

 



Być, albo nie być.

<img style="display: …

tuba

 

Trochę jakbym się wypalił. W każdym razie, słowa gdzieś się rozproszyły. Pomieszane litery i tematy, nie są już do odtworzenia, pozostaje tylko pozamiatać to wszystko i wyrzucić do kosza, albo na wiatr. Albo rzucić tym, jak grochem o ścianę płaczu, poczekać aż spłyną jak krople deszczu. Może kiedy już wsiąkną w ziemię, to coś się na nich urodzi. Na to trzeba jednak poczekać, nie wiem jak długo, bo tego nie wie nikt.



Nihil novi sub sole.

<img style="display: …

tuba

Nie potrafię przebić się, przez warstwę muru  jaki mnie otacza. To jak syzyfowa robota, nieustannie od nowa i od nowa, zawsze to samo, zawsze tak samo. Nie mam metody, nie mam planu, nie mam pomysłu. Życie szare, codzienność monotonna, przyszłość niepewna. Jednego dnia z wielką werwą robię wyrwę, przez którą dociera wreszcie światło, by następnego poranka, kiedy słońce wstaje, obudzić się ciemną nocą, ze świadomością, że wszystko należy zacząć od początku. Jakbym się znalazł w jakiejś beznadziejnej pętli czasu i nie umiał się z niej wyrwać. Jesień wdarła się pochmurnym niebem i chłodnym powietrzem w głąb mojej duszy i dyktuje mi co mam pisać. Nihil novi sub sole. Każdego dopada okresowy dół jak chuj.



Bezsenność?

<img style="display: …

muza jakaś

Dopadł mnie Mój Diabeł i zrobił to nocą, gdy nie mogłem zasnąć. Rzucał moim ciałem z boku na bok, powłaził boleścią w każde możliwe miejsce, a w głowie zasiał zamęt, wyostrzając jednocześnie czujność. To dobry Diabeł. Dobry, bo mój własny. On wie jak mogę odzyskać spokój. Wie, że najpierw musi pomieszać mi zmysły, zaburzyć czucie, zdezorientować. Tak, wszystko zaczyna się od chaosu, porządkowaniem, układaniem, segregowaniem i sprzątaniem. Z tym ostatnim, to kiepsko u mnie, albowiem wywodzę się z tych, którzy w dużej mierze, wyznają pogląd, że: ‘nie ma takiego złomu, co by się nie przydał w domu’. Dlatego zbieram przedmioty, myśli, słowa i pamięć konkretnych sytuacji. Wyrzucę to wszystko dopiero wtedy, kiedy przestanie mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Wyrzucę, ale zapamiętam, upchnę gdzieś, w specjalnie zapomnianej szufladzie pamięci. Zapomnienie jest czasokresem, w którym o czymś nie myślimy, co odrzucamy, z czym się godzimy. Jestem zmęczony, życiem, pracą, domem, cyklicznością sinusoidy. Góra-dół, dół-góra – można się porzygać. Można się zadławić. Można się wykończyć. Nie śpię, nasłuchuję i nie słyszę niczego. Czy to lepiej, czy gorzej – czas pokaże. Z perspektywy dzisiejszego dnia, nie potrafię tego ocenić. Jestem dobrą duszą, tak samo, jak dobrym jest Mój Diabeł. Jest przy mnie zawsze, nawet wtedy, kiedy Bóg ode mnie się odsuwa, a Anioł Stróż się na mnie obraża. Czy to nie śmieszne, czy to nie sprzeczność, czy to normalne, ze z przyjaciół, został mi tylko Zły Duch? Tzw. Ludzie, powiadają, że ma się takich przyjaciół, na jakich się zasłużyło.

c.b.d.u.  



Kiedy ręce opadają głową w dół.

<img style="display: …

tuba

Wieczny  żal notorycznie nienażarty, głodny. Wołający jeść, jeść, żreć, żreć, paść, paść. Pasiony byle czym, co wpadnie w ręce, czy się nadaje, czy nie, rzucane jak ochłap w wielką, przepastną paszczę żalu. Żeby tylko się nasycił, żeby przestał wyć i wszystko wokół zagłuszać. Utopia. Ale czym bardziej go tuczymy, tym jest większy, z każdym kęsem i z każdą kroplą łzy silniejszy. Szpikujemy go jadem, nadziewamy pretensją, doprawiamy łzami wyrzutów wobec innych. Wyhodowany do gabarytów kosmosu, w końcu przerasta swojego dobrodzieja i zasłania właściwy odbiór otaczającego świata, wchłania go do swojego wnętrza. A tam w środku, jest czarna dziura, pochłaniająca każdy promień światła i każdą kroplę nadziei. Tak wielkiego żalu, nikt już nie jest w stanie wyleczyć, ani ukoić. Pozostaje tylko uciec od takiego monstrum, w najciemniejszy i najdalszy koniec wszechświata. Byle nikt i nigdy nas tam nie odnalazł, ale nie potrafię. Nie potrafię też zniwelować aż tak wielkiego żalu, zwłaszcza że urósł nie we mnie. Zwłaszcza, że każda akcja jest miażdżona reakcją. To jest białe – NIE, CZARNE! To jest przecież na wierzchu – NIE, TO JEST UKRYTE! Przecież widzisz – NIE, NIE WIDZĘ! To skąd wiesz, jaki ma kolor? BO WIEM, CZARNY! Kontrargumenty z gatunku tych nie do zajebania. Nie mogę zniszczyć, nie potrafię uciec, zostaje mi jedynie przeczekać.

 



Czas na umieranie.

<img style="display: …

Jest pewien typ aury, bliżej nieokreślony, kiedy rano, nie jestem w stanie się zerwać. Budzę się co jakiś czas, jakby kontrolnie, ale wcale tego nie kontroluję i zasypiam. Dziś jest niedziela, ale w dni powszednie, przy takiej aurze, jestem za późno w pracy. Obudziłem się przeto, nieprzytomny i niejarzący. Zdziwił mnie układ wskazówek na cyferblacie zegara, spojrzałem jeszcze raz, próbując wyostrzyć wzrok siłą woli, a on nie mylił mnie za pierwszym razem. Pierwsze co poczułem, to ból w ramieniu – żadna nowość, po przekroczeniu pewnej granicy wiekowej, jeśli się obudzisz i nic cię nie boli, znaczy to nie mniej nie więcej, niż to, że znalazłeś się w niebycie – umarłeś. Żyłem więc, pełnoobjawowymi symptomami życia mojej grupy wiekowej: zamazany obraz, ból przy próbie uniesienia się z wyrka, niechęć do leżenia, niechęć do wstania i cholerne poczucie obowiązku. Właśnie ono niemiłosiernie i bez znieczulenia, wyciąga mnie codziennie z pieleszy, każe się ogarnąć, ubrać i zastanowić co dalej. A czas nie czeka i jest mu obojętne to, że ktoś tam spał zbyt długo i skrócił mu się drastycznie dzień. Rozmemłanie sięga szczytu, osiąga maximum, dotyka apogeum. Nie jest ważnym to, co mówisz, bo liczy się to, jaki z twojej papki można ukręcić anagramowo-roszadowy pasztet, a potem czarno na białym podsunąć bliżej oczu, na taką odległość, żeby treść była dla ciebie czytelna. Już nie strzelasz, nie bronisz się, nie tłumaczysz, zgadzasz się na wszystko, bo i tak, co byś nie zrobił, czego nie powiedział obraca się pięknie przeciwko tobie. Jutro też jest dzień, nie jakiś szczególny, tylko normalny szary dzień, rozpoczynający kolejny tydzień – poniedziałek. Mam tylko nadzieję, że aura się zmieni i pozwoli mi zwlec się przyzwoicie z łóżka. Znowu pójdę zarabiać na chleb, postaram się wrócić do domu, jak zawsze wykonam te same, a może takie same czynności i możliwe, że przetrwam jakoś do wtorku. Być może w tym tygodniu, nastąpi ‘dobry dzień na umieranie’.

 





Wiem…

<img style="display: …

tuba

 

Na stole zapełnionym magicznymi przedmiotami, karty rozkładam. Odsuwam wahadełka, magiczne kamienie, pierścienie mocy, runy, wykresy zodiakalne i tajemne księgi na plan dalszy. Patrzę w głąb siebie i widzę obrazy, jakie maluje we mnie życie. Jak kadry z filmu, układają się chronologicznie wszystkie zdarzenia z Twoim udziałem, z Tobą w roli głównej i w tle. Nie muszę rozmawiać ze sobą głośno, ja wiem co do mnie mówią karty. Wiem, zanim je rozłożę. To jakby wyciąganie duszy po kawałku i układanie jej na nowo z puzzli. Ale to moja dusza i ja wiem o niej prawdę najprawdziwszą. Wiem dla siebie, bo świat zewnętrzny, widzi co widzieć chce i przekonałem się już dawno, że to, co ja wiem o swej duszy, nie liczy się dla nikogo. Żadne tłumaczenia, nie dają nic, więc szkoda mi na to czasu. Czy mi jest przykro? Sam nie wiem, bo najczęściej ostatnio czuję, jak opadają mi ręce. Zostawiam dla siebie to, co widziałem za symbolem kart. Dla siebie, bo inni, zinterpretują to zupełnie inaczej, a to przecież mój rozkład, dla mnie.

 



Pod kloszem.

<img style="display: …

Å

Myśli dziś zbieram, na jutrzejszą pamiątkę wczorajszego dnia. Starannie układam w szufladach niepamięci, by móc po nie sięgnąć za czas jakiś, bliżej nieokreślony, kiedy wszystko się jakoś uklepie. A one wypełzają z miejsca, w które staram się je upchnąć i próbują zadrżeć w każdym zakamarku mojej duszy i ciała mojego. Odgłos hercklekotów, przypomina mi o tym, że wciąż żyję jeszcze. Pulsujący ból w ramieniu, monotonią i natarczywością, pyta mnie szyderczo: czujesz, że żyjesz? Bebechy mają teraz chwilę na aerobik, cholerna wymuszona perystaltyka. I obcy, który lasuje mi mózg. Odżywcze dragi, przepychają się do krwioobiegu, by roznieść się jak zaraza po całej mojej doczesności. Zaraza złudzenia, że pomagają na cokolwiek. Jakże naiwny jestem, ulegając temu złudzeniu na krótką chwilę, po której jeszcze bardziej ‘czuję, że żyję’. Zamiast skrzypienia ołówka, o kartkę papieru, słyszę dźwięk klikającej klawiatury – technika zabija romantyzm duszy. Jutro, może, umoczę pióro w inkauście i napiszę coś naprawdę, nie zwracając uwagi na kleksy – odwykam od pisania – pisania in statu nascendi. Ja, człowiek przełomu wieków, zgięty wpół, złamany czuciem, nieznany nikomu, nawet sobie, a może przede wszystkim sobie.

 



Tak być musiało…

<img style="display: …

tuba

Tak, mam wkurwa – kłaniam się przed widownią, chyląc kurtuazyjnie czoła – wkurwa łazienkowego, pourlopowego, pracowego, bessowego, autorozjebanego i ogólnie mówię:

JEST DO DUPY

Łazienka wprawdzie nabiera kształtów, ale ogólnie jest stajnia Augiasza, w całym domu. Próbuję zapiwować, zakawować i zapapierosować to, co mi działa na łupież. Dzwonię do Niej, a tam jakaś automatyczna sekretarka nawija coś po ichniemu! Nosz kurwa. Lato tego roku cierpi na artretyzm. Kuśtykając i płacząc pod nosem, zgięte nieco, pomału odchodzi na południe. Księżyc idzie na pełnię, widzę z okna, bo dziś wyjątkowo niebo jest czyste. A ja już tę pełnię w kościach czuję, jak drgać we mnie zaczyna. Suzuki, 23 lata, On nie żyje. Jedna chwila i po chłopaku. Ciocia przynajmniej dożyła swoich lat, pewnie żyłaby dłużej, jakby nie rak. Dwa pogrzeby tego samego dnia, w dwóch różnych miejscach. Nie pójdę na żaden, pisałem już kiedyś, że pójść na pogrzeb, to jakby się spóźnić na samolot, który miał nas dostarczyć w jakieś szczególne miejsce, w bardzo ważnej sprawie. Nie, to nie jest dobry moment na pisanie.

 



Jak ptak na drucie.

<img style="display: …

tuba

Marazm sukcesywnie wypełza gdzieś ze mnie na wierzch. Dopada moją krtań swoimi oślizgłymi mackami, skleja mi powieki, zatyka uszy i pokrywa usta. Wysychając na dłoniach rozrywa mi palce biegające po klawiaturze. Rozprzestrzenia się po moim urlopie tłamsząc go bezlitośnie. Deszczówka, idealny rozpuszczalnik, prawie wszystko rozpuszcza się w deszczu. Chandra tworzy z deszczem roztwór doskonale nasycony niebyciem. Miło posłuchać szumu kropel rozbijających się o liście, stukających w markizy nad balkonami, można ulec hipnozie. Patrzeć bliżej, akomodować soczewki i próbować spoglądać dalej, warstwa po warstwie. Gdyby choć chmury przybierały jakieś kształty, a nie wisiały jednolitą breją nad dachami kamienic. Przepraszam, nie potrafię zebrać ani jednej myśli. Coraz częściej.

 



Wiosna Trzecia.

<p style="text-align: …

***

Nastał czas Trzeciej Wiosny. Nie spodziewałem się, że będzie tak zimna, apatyczna i złowroga dla mnie. Cóż, nawet diabeł nie jest w stanie przewidzieć wielu rzeczy, jakie dybią na niego za winklem w ciasnym kącie ślepej uliczki – jak sfora wściekłych psów na ostatniego dziada. Wiosną odczuwa się bardziej to, co nas boli. Ciało przenika wiosenne przesilenie. Czuje się fantomowy ból w miejscu, gdzie niedawno miało się serce. Teraz, tysiące jego kawałków, wbijają się w oczy, uszy, skórę – wszędzie, jak lustro Królowej Śniegu. Jest jednak różnica, w bajce zapada się na niepamięć, w rzeczywistości, pamięć zabija powoli drażniąc zakończenia nerwowe. Kryształowe odłamki zwierciadła, wcinają się wszędzie, a przyjazna do niedawna dłoń posypuje miejsca wcięcia solą. Potem patrzy beznamiętnie, jak przerwane nerwy, wiją się w konwulsjach. Tak, wiem, to tylko umysł płata swoje figle, to tylko dusza, nieustannie skołatana wyrwać się chce do domu i opuścić to bolące ciało. Prawie martwe dłonie, chwytają srebrną nić łączącą ciało z duchem i nawijają ją na kłębek, nie pozwalając duszy odejść. Kolejna kawa, kolejny papieros, kolejny promil w rozwodnionej krwi. Bezsilność dławi jak kaszel. Sekunda, minuta, kwadrans, godzina. Jest mi niedobrze, jest mi źle, jest mi chujowo. Widzę czerwone wężyki własnych literaków, którymi word wyśmiewa się ze mnie szyderczo. Jakby pytał: co, znowu nie widzisz? Nie widzę, odpowiadam beznamiętnie. Atena zagościła w mojej głowie, jak carcinoma i próbuje się z niej wydostać strużkami krwi, płynącymi z nosa. Dłonie nieudolnie próbują zamazać ten znak, brudząc nieskazitelność srebrnego kłębka, który powiększa się z każdą chwilą, a dystans miedzy ciałem a spirytem jest niezmienny. Chuj z tobą piekielniku – usłyszałem głos Pana, dochodzący spoza mnie. Cóż mi pozostaje, oprócz złudzeń, że wszystko wróci do normy? Tak, to mateńka głupców. Mam czas, poczekam, przeczekam, zastanowię się. Będzie dobrze.

 

Dualizm.

<p style="text-align: …

***

‘W każdym z nas, mieszka dwóch facetów, z których przynajmniej jednemu należy się w mordę’ /A .France, chyba/. Wyzywam więc na pojedynek, tego drugiego, który siedzi we mnie i sprawia, że nie czuję się sobą. Temu należy się w mordę ode mnie. Być może pierwszemu mnie, należy się w mordę od kogoś innego w imię zasady, że jeśli chce się uderzyć psa, to kij zawsze się jakiś znajdzie. Nie wiem, który z nas jest lepszy ja czy on, on czy ja. Jesteśmy zrośnięci ze sobą jak syjamscy bracia i pojedynkowanie się, jest utopią. Przenikamy się wzajemnie i czasem nie wiem, który to ja z nas dwóch patrzy, a który mówi. Jeden broni nas przed innymi, drugi broni innych przed nami. Obydwaj wiemy, że jeśli wygra jeden z nas, to drugi musi polec. Jeśli jeden polegnie, drugi sam nie może istnieć. Wiem ja i wie on, że dalej nie możemy żyć w symbiozie i wzajemnie się uzupełniać. Nikt nie jest całkiem zły, ani całkiem dobry. Najważniejsza jest wewnętrzna równowaga, pomiędzy mną dobrym, a mną złym. Spoglądamy na siebie złowrogo, z białą bronią w dłoniach i kręcimy się wokół jednego punktu – oka cyklonu. Każdy chce ugodzić tego drugiego, lecz czeka na jego pierwszy gest, ruch, sygnał do ataku. Żaden nie chce ugodzić pierwszy, każdy walczy o życie. Nienawidzimy się, jednocześnie kochając jak bracia. Pętla czasu, w którą wpadliśmy, wydaje się być nieskończonością. Każdy z nas, czuje pat, szach i mat. Wtedy czas staje w miejscu, zaplątany w gordyjski węzeł przeznaczenia. I wiemy już, jakie jest z tego impasu wyjście. Wygra ten, który śmiertelnie zrani siebie pierwszy, lecz będąc własnym uzupełnieniem musimy wykonać cios w tym samym czasie, jednocześnie. Tak też czynimy, a mroczna i jasna strona duszy, zamieszkująca jednego i drugiego, w końcu łączy się w jedność. Czy tak wygląda wolność?

 

 

Ile ćwierci do smierci?

<p style="text-align: …

tuba

Jestem blisko. Blisko życia i blisko śmierci. Nabieram haust powietrza  czuję niedobór tlenu – duszę się. Piję wodę, a ona mi spala wnętrzności na popiół, nie gasząc pragnienia. Dotykam rzeczywistości, a ta się ode mnie odsuwa jakby była odizolowana w jakiejś otoczce z plazmy, przez którą nie mogę się przebić. Otwieram oczy i nic nie widzę, bo światło gdzieś się rozproszyło. I ten nieustający głód wolności, ograniczający myśli. I ta cisza, co aż boli, gdy przewierca uszy. Jakby tak zrobić ten krok naprzód.  Nie bacząc na nic co wokół. Sprawdzić co jest obecne naprawdę, poza granicą wyobraźni. Ciekawość, chęć odmiany, posmakowania tego, co niedostępne, zanim przyjdzie na to właściwy czas.

 

 

 

Sprawozdanie z podróży.

<p style="text-align: …

zza kapoty

Rozczarowałem się:

      Przechodziłem obok wiejskiej kapliczki, skąd Jezus Frasobliwy miał smutno spoglądać na mnie – potencjalnie wiernego turystę. Urwał się na wino mszalne do pobliskiej parafii. Jemu też należy się ustawowa przerwa w pracy.

      Poszedłem za nim, w nadziei, że tam, w świątyni Pan mój na mnie czekał będzie. Organista rzępolił niemiłosiernie, jakieś psalmy zapomniane, a baby w chustkach na głowie, zawodziły żałośnie – próba przed świętem to była, może.

      Doszedłem tam, gdzie dróg rozstaje, ale żadnego drogowskazu nie znalazłem – gówniarze w kapturach na wzór średniowiecznych zakonników, zniszczyli wszystko.

      Wybrałem pierwszą lepszą drogę, na czuja, ona na skraj lasu mnie doprowadziła. Zaskoczony znalazłem tam Naukę, która ponoć w las nie chadza nigdy. Nie bywa, ale swych sługusów posłała, by fragment jego zniszczyć. Jak śmiał obywać się bez niej?

      Zawróciłem stamtąd, kolejną przypadkową drogą, trafiając wprost na jarmark wiejski. Ktoś magiczne sztuczki pokazywał, ktoś taniec brzucha wykonał, a ktoś inny oferował mi cukrową watę. Zrobiło mi się niedobrze i opuściłem to miejsce w pośpiechu.

      Zobaczyłem kawał świata, innego niż świat za oknem mojego domu. Nie znalazłem niczego, co mogło mnie zachwycić. Nie wiem kto sporządził plan tego zwiedzania, odnoszę wrażenie, że wszystko było dziełem przypadku.

 ***

Kotka, na gorącym dachu.

<p style="text-align: …

nuty

Jestem Tobą, gdy wychodzisz na dach swego domu. Łapię Tobą równowagę i patrzę Twoimi oczyma na niebo, mocno zaciągając się papierosem. Liczę gwiazdy i obserwuję meteoryty, nic nie ujdzie mojej uwadze. I jak bardzo bym się nie starał, nie zrozumiem nigdy. Nie pojmę, że mamy tak diametralnie różne spojrzenia na błahe sprawy. Dla mnie, nie mają one żadnego znaczenia. Ty dopisujesz do nich powieści. Tylko dlaczego, jeśli takie same błahostki czynisz Ty, to zachowują swoją wagę, natomiast moje urastają do rangi wielkich przewinień, kłamstw, oszustw? Często próbuję włazić w Twoją skórę i czuć jak Ty. Nie bardzo mi się udaje, ja po prostu nie rozumiem pewnych rzeczy, choć bardzo staram się pojąć. Muszę przestać o tym myśleć, bo czuję, jak powoli chce zawładnąć moją osobą ten kretyn, świr. Ta sama galaktyka, ta sama planeta, ten sam kraj – potrzebuję innego powietrza. Idzie burza, słyszę jej pomruki. Może na dziś, wystarczy mi ozon?  

 

To ja, twój dylemat.

<p style="text-align: …

Norah

W końcu spadł deszcz. W powietrzu unosi się zapach ozonu, choć nie tylko. Jestem pełen obaw, jak kielich goryczy, który czeka na kroplę, jaka go dopełni. Czuję się jak zahipnotyzowany kumak, lezący w gębę gada, ze świadomością, że ten mnie zaraz pożre. Dopadają mnie dylematy sensów i nonsensów tzw. życia. Nie znajduję odpowiedzi, nawet się do niej nie zbliżam. Czym więcej myślę, tym bardziej oddalam się od ‘prawdy’. ‘Syndrom białej ściany’ osiąga apogeum. Potem już tylko jazda bez trzymanki po równi pochyłej. Myślę więc jestem? Co za bzdura, byłbym nawet wtedy, gdybym nie zhańbił się żadną myślą. Dobrze, że jesteś tak, jak jesteś. Nikt nie zniósłby moich amplitud, kiedy bujam się pomiędzy antypodami być-nie być, próbując się której z nich uchwycić. Dlaczego ręce zawsze są zbyt krótkie? Dlaczego mowa jest zbyt cicha? Gestykulacja zbyt inertna? Wzrok zbyt nieostry? A czucie zawsze takie mocne w swojej bezsilności? Dlaczego i dlaczego – jak dziecko, próbujące rozpoznać świat, tyle, że ono przeważnie nie czeka na odpowiedz, a ja próbuję ją znaleźć. Pytania do siebie są zawsze najtrudniejsze, bo odpowiedź jest głęboko w pytającym. Co ode mnie zależy? Wszystko i nic.

 

Trudne zadania.

<p style="text-align: …

tuba

Podążam jedną z dróg mocy, a może to tylko wąska ścieżka, zagubiona w dżungli codzienności. Czeka mnie ciężka praca, u podstaw. Analizuję sygnały, zachowania, reakcje, jakbym pisał patykiem na wodzie słowa, które znikają zanim zrozumiem ich sens. Pustkę wniosków mam w głowie ogromną, nie wiem nic, albo jeszcze mniej niż nic. Pogubiłem się z tym zadaniem, może poczyniłem złe założenia, gdzieś w którymś momencie, omyłkowo podstawiłem jakąś daną, wykorzystałem wzór, którego w tym przypadku stosować nie powinienem. Zmęczyło mnie szukanie niewiadomej, teraz nie wiem nawet, czy zacząć od początku, czy zabrać się za coś zupełnie innego. Czy próbować podstawiać rozwiązania inną metodą, czy czekać na objawienie, aż rozwiąże się samo. Nikt nie lubi przegrywać, ale ktoś przecież musi, by wygrać mógł ktoś inny i aby ta pierdolona równowaga, została zachowana.

 

Takakarma.

<p style="text-align: …

gdy dźwięki gasną

Wiem, znam, rozumiem, kocham, zależy mi. Nie lubię siebie, własnej szczerości, otwarcia i zasad moralnych. Gdybym te ostatnie wyrwał z siebie, nie zostałoby nic, tylko marny ochłap, który ktokolwiek mógłby rzucić komukolwiek pod nogi. Nie lubię oceniać, ponieważ takie oceny, bywają rozproszone na pryzmacie własnych doświadczeń i odczuć. Nie wiem, czy wystarczy chłodne szkiełko i wprawne oko, gdy rzecz dotyczy tego, co jest w nas samych głęboko zakorzenione. Ten cholerny pryzmat, to szukanie dziury w całym, na siłę, na akord, na zdeptanie. Milczę więc jestem, po co było słów tyle, rozlanych niepotrzebnie, jak obecna powódź. Niszczących, zabijających, rozliczających z dawno zapłaconych rachunków. Czemu to ma służyć? Przeszłość jest przeszłością, nie zawsze bywa świetlista, wzniosła, piękna i godna naśladowania. Przecież uczymy się tylko i wyłącznie na własnych błędach a i to nie zawsze. Pochylam głowę, zaciskam usta do krwi, a powieki do zupełnej ciemności i powtarzam mantrę: ‘taka karma, taka karma, taka karma …’. Nikt nie wie, co znaczy słowo ‘takakarma’, a przecież słychać je wyraźnie. Takakrma dopada mnie jak zmora i dusi, kiedy tylko spróbuję się nieco otworzyć. Zamknij się Tomek, zatrzaśnij jak wieko trumny, odbuduj mur, jakim kiedyś się odgrodziłeś od świata. Po co chcieć lepszego, po co szukać spokoju na zewnątrz? Chciałbym, żeby ostatnim dźwiękiem jaki usłyszę, był zgrzyt klucza w zamku od drzwi, które zamknę na zawsze. Mój mały świat jest dla mnie najlepszy, mogę ułożyć go w sposób w jaki zechcę. Takakarma uśmiechnęła się do mnie ostatni raz zanim zniknęła za drzwiami, a jej uśmiech był przeciągnięty cieniem żalu za tym, co być mogło, a co zdarzyć się już nie może. Chłód metalu czuję w ustach – rozpływam się w niebyt, jak niespełnione marzenie.

 

Tumiwisizm słów.

<p style="text-align: …

to lubię

Każdego to dopada, z pewną cyklicznością. Człowiek staje się obojętny na wszystkie bodźce z zewnątrz. W środku czuje spokój, tłumi w sobie emocje, jakby taplał je w gumie arabskiej. Jakby chciał zagłuszyć wszystkie słowa, które w nim się kłębią. Lepiej zachować milczenie, słowa czasem bywają jak śmiercionośna broń. Ranią, zabijają, smucą, wkurzają, nakręcają. Mówi się, że to tylko słowa. Aż słowa. Takie same, albo podobne, jednak ułożone w innej sekwencji, potrafią zdziałać cuda. Skąd bierze się taka matryca, która każe słowom układać się w morderczej kolejności? To jest jak jakieś puzzle, których nie da się ułożyć w całości. fragmenty, jakie jesteś w stanie złożyć, wkurzają tylko, bo nie znajdujesz kawałków, jakimi można by połączyć je w całość by zobaczyć prawidłowy obraz. Nigdy nie unoś się ponad granicę spokojnej umiarkowaności, bo będzie bolało, a po chuj ma boleć? Od dziś, przestaję przypisywać słowom różne moce. Słowo mówione, to zlepek dźwięków, to fragment oddechu, przechodzący przez struny głosowe i pobudzający je do drgania. Słowo pisane to ciąg znaków umownych, konwencja. Więcej nic.

 

Jamais?

   <img …

  

 

Z zewnątrz dociera do mnie warkot kosiarki, a wraz z nim zapach świeżej skoszonej trawy. Przede mną ‘długi’ majowy łykend i wielkie zmiany. Jedno i drugie, dziś stanowi jeszcze wielką niewiadomą. O ile łykendowa niewiadoma, nie rusza mnie zupełnie, to pozostałe stoją mi kością w gardle, solą w oku, kłodą pod nogami, kamieniem na sercu itp. Czekanie i związana z nim niepewność rodzi dekoncentrację, chaos myśli i niemożność ich ogarnięcia. Jeszcze ta wiosna wszędobylska, której powiew powoduje tylko wiosenną gorączkę… Nie lubię zmian, jestem chory na zmiany, ale nic nie poradzę, przyjdzie mi je zaakceptować i nauczyć się z nimi żyć, na nowo. Codziennie uczę się czegoś nowego i choćbym miał za tę naukę zapłacić majątek, zdrowie, spokój – zapłacę. Muszę.

 

Tupolew TU-154

<p style="text-align: …

Pink Floyd

Katastrofy

  • 3 lipca 2001: 145 osób zginęło, kiedy samolot linii Vladivostok Avia rozbił się w Irkucku na Syberii.
  • 4 października 2001: Tu-154 w drodze z Tel Awiwu do Nowosybirska w Rosji eksplodował nad Morzem Czarnym. 78 osób zginęło. Późniejsze informacje wskazywały, że samolot został trafiony rakietą podczas ćwiczeń ukraińskiego wojska na morzu.
  • 12 lutego 2002: Samolot linii Iran Airtour z 119 osobami na pokładzie rozbił się w pobliżu Chorramabadu w Iranie. Wszyscy zginęli.
  • 1 lipca 2002: Tu-154 linii BAL Bashkirian Airlines lecący z Barcelony zderzył się nad Überlingen z samolotem dostawczym. 71 osób z zginęło, 52 z nich to dzieci.
  • 24 sierpnia 2004: Samolot w posiadaniu linii S7 Airlines rozbił się w drodze do Soczi nad Morzem Czarnym. Na pokładzie znajdowało się 46 osób, wszyscy zginęli.
  • 22 sierpnia 2006: Samolot z rosyjskich linii Pulkovo Airlines z 170 osobami na pokładzie rozbił się podczas burzy nad Ukrainą. Wszyscy zginęli.
  • 1 września 2006: Tu-154 lądujący w Meszhedzie, w Iranie wpadł w poślizg i rozbił się na pasie startowym. 80 osób ze 147 zginęło.
  • 15 lipca 2009: Samolot linii Caspian Airlines lecący z Teheranu do Armenii rozbił się wkrótce po starcie. Zginęło 168 osób.
  • 10 kwietnia 2010: Polski samolot wraz z delegacją, parą prezydencką i najważniejszymi osobami w państwie rozbił się w pobliżu lotniska Smoleńsk-Siewiernyj w Rosji. Zginęło 96 osób.

[*] za Wikipedią

Chandra?

<p style="text-align: …

tuba

Cholernie jest poświątecznie. Dzień zasmarkany. Na balustradzie balkonu wiszą duże krople, czekają aż zbierze się więcej mgły by mogły odpaść. Trudno mi świat ogarnąć, jakby się rozszerzył, a w głowie usadowił się ból. W bebechach mam kamienie, a na klacie usiadła mi jakaś Zmora i nie pozwala mi oddychać. W sklepie, mój ‘pies przewodnik’ czytał naklejki – ja nie widziałem nic, tylko drgające plamy i wirujące kontury. Zmógł mnie sen, nie z tych zdrowych, z tych ciężkich, powalających, bardziej męczących niż dających ulgę.  Dreszcze biegają mi po plecach jakby karaluchami. Co za skurwysyńskie zimno! Nic, tylko się pochlastać!

 

Do trzech…

<p style="text-align: …

tuba

Jestem jak kontener prochu, jak zbiornik nitrogliceryny – wystarczy przypadkowo stuknąć: tylko raz,  wystarczy zrzucić ładunek elektrostatyczny: tylko jeden. Danger, emergency, risk. Obaliło się, to niech leży. Zachowaj ostrożność, nie dotykaj, nie zbliżaj się. Nie patrz, nie słuchaj, nie pytaj – przejdź obok. Nie śpię, nie żrę, mało oddycham, myślę – chyba jestem jeszcze. ‘Jeszcze’? Tak, niczego pewnym być nie można. NICZEGO.

 

Podnoszenie ducha?

<p style="text-align: …

tuba

Duch mój, spłynął w stopy i siedzi tam kamienną opuchlizną nie pozwalając mi odbić się od ziemi.  Wychodzę po drabinie, z samego dna, gdzie deptałem w białych ‘nogawiczkach’ osad, który się tam zgromadził. Muliste dno zmusza mnie do wspinaczki. Bez asekuracji, bez liny, bez trzymanki. Słowo nie oddaje znaczenia, ono umyka ze zdania, czyniąc go pustym.  Tekst pisany nogami, pompowany siłą mięśni, jak ponton, który ma unieść mnie na powierzchni wody.  Dokopałem się do źródła, które uśpił muł. Dno i czterdzieści metrów mułu – tyle mi wyszło z podnoszenia ducha! Gniot.

 

Stąd do nieskończoności.

<p style="text-align: …

tuba

Jeden z ostatnich, w sensie przedostatnich, trzecich od tyłu licząc, pierwszy z setek definitywnie kończących, albo zaczynających na nowo razów – piszę. Nie wiem komu, nie wiem co kończąc i czy coś zaczynając. Może sobie, a Muzom może? Może na początku, a może na końcu będąc? Jaki punkt odniesienia mam obrać? Jeżeli tego nie zrobię, to nigdy nie dowiem się, w jakim miejscu się znalazłem. Podobne skojarzenia miewa się w snach, gdzie wszystko jest pomieszane, gdzie zdarzenia i ich miejsca nakładają się na siebie w irracjonalny, niezgodny z rzeczywistością sposób. Niemożliwy do zaistnienia na jawie. Kolejna odsłona we śnie, szokuje nielogicznością, przecząc wszystkiemu, na czym dotąd można się było oprzeć. Stabilny, udeptany grunt pod stopami, nagle zaczyna falować, pękać, rozwarstwiać się, ukazując wąskie szpary czeluści czegoś nieokreślonego, przez które wpadasz gdzieś, jak słoń przez uszko od igły. Nalewasz z próżnego w pełne wbrew prawom fizyki, jakich uczono cię w szkole, bo z próżnego się przelewa. Grawitacja drwi ze mnie, bo stojąc do góry nogami, pod głową mam niebo, a nad stopami ziemię. Ogień w stopach, a krew w ustach. Oczy na wewnętrznych powierzchniach dłoni, pomiędzy ‘linią życia’, a ‘linią serca’, zamykane zaciśnięciem palców, nie powiek. Słyszę splotem słonecznym, a czucie mam zlokalizowane na końcach włosów. Nie wiem, jakim cudem świata oddycham. Może powierzchnią liści, które opadły jesienią tracąc chlorofil? Czy to nie cud, że jeszcze żyję, oddychając martwymi liśćmi? Szarpię cię mocno za ramiona – obudź się wreszcie, to tylko zły sen! Masz otwarte oczy?! To kto majaczył ten koszmar, a kto go opowiedział? Jestem tu, jestem wszędzie, gdzie zechcesz mnie widzieć, ten sam, taki sam, nawet nie tak stary.

 

 

Ops…

<p style="text-align: …

sztorm

Zamykam kolejne sprawy, przesuwam za siebie te skończone, jakbym wypadł za burtę i płynął przez wzburzone morze, rozgarniając ramionami fale, torując sobie drogę do suchego lądu. Nie mam czasu na bilansowanie i szacowanie, nie mam czasu na pomyłki, bo to co za mną, odchodzi w niebyt. Wiem, że nie będzie powrotu, możliwości sprawdzenia, dokładnego przejrzenia do tego, co już zrobione. Dziś mam odczucie niespełnionego obowiązku. Wiem, że coś, co jest bardzo ważne, przesunąłem za siebie zbyt szybko i nie oglądając się płynąłem dalej, wciąż dalej. Nie wrócę już w to miejsce, w którym tę jedną rzecz pozostawiłem samą sobie, a  powinienem dokładnie sprawdzić. Dzieli mnie od niej, pewien nieodwracalny już odcinek czasu. Nikt jeszcze czasu nie cofnął. Tak, umknęło mi coś, co zrobiłem po łebkach, a właśnie do tego, powinienem się wyjątkowo przyłożyć. Ja pierdolę, stoporzyłem! Targa mną uzasadniony wkurw. Próbuję się wyżyć na współwinnym, a on nic nie mówi, tylko patrzy na mnie, beznamiętnie. Czuję się, jakbym strzelał ślepakami do realnego potwora, bo tylko mi takie naboje zostały. Próbuję opanować agresję, jaka mnie zalewa, żeby poradzić sobie z własną bezsilnością. Gdyby wszystko zależało TYLKO ode mnie, jakie Zycie byłoby proste, jak łatwo byłoby ukręcić łeb każdej hydrze. Tak, wtedy wystarczyłoby tylko chcieć. Jutro, chyba też jest dzień.

 

Na skrzyżowaniu dróg.

<p style="text-align: …

œ

Oprócz zdobywania, upartego dążenia do celu, ważna jest także rezygnacja. Umiejętność powiedzenia sobie: stop, dosyć, wystarczy, koniec. Do tych słów należy dodać tylko odrobinę własnej siły woli i konsekwencji. Gdy dobierze się odpowiednie proporcje, otrzyma się doskonały bufor, który złagodzi każdy ból, każde potknięcie i każde wrzenie. Każdy nosi w sobie uwielbienie dla siebie. Czasem jest ono tłumione tak bardzo, że zapominamy o sobie, a tego robić nam nie wolno, nigdy. Nie można czuć się wolnym w znaczeniu ‘szczęśliwym’, jeżeli wszystko co się robi, robi się dla innych. Musi być coś, co robi się tylko dla siebie. Nie słuchajcie idealistów, bo nie mają racji. Prędzej czy później wpadną w sidła priorytetów cudzych, przyjmowanych jako własne. I spalą się, w dogasającym ogniu własnych uczuć, z poczuciem głębokiego niedocenienia. Na skrzyżowaniu dróg, zapali się zielone światło, tuż po pomarańczowym. Nie można tego momentu przegapić, bo utkwi się w martwym punkcie i znowu trzeba będzie czekać na kolejne światło. Nie każdy ma tyle czasu, żeby sobie na to czekanie pozwolić. Ja tego czasu już nie mam, nie mogę wybierać przypadkowych dróg i stale trafiać w ślepe zaułki. Nie mam dni na zwiedzanie, zostało mi ich tyle, by bezpiecznie dobrnąć do celu.

  

Komu świeczkę, a komu ogarek?

<p style="text-align: …

Hey Joe

Nie pozwolę się zaskoczyć, zajść od tyłu i wbić nóż w plecy. Mam oczy dookoła głowy i spokój na twarzy. Przeznaczenie rzuciło mi kilka kart, to było wyjątkowo kiepskie rozdanie. Możliwe, że spierdoliłem je jeszcze bardziej. Teraz najlepszym posunięciem, będzie wstać i wyjebać stolik z kartami. Następnie odwrócić się, pierdolnąć drzwiami i odejść. Bez mrugnięcia powieką. Jeżeli gra się z samym sobą, to można poczuć się zarówno przegranym, jak i wygranym. W każdym razie, to nie jest łatwa gra.

 

Spotkanie.

<img …

cudza śmierć

– Jeszcze tu wrócę, być może po ciebie – wysyczała swoją wściekłość w moją stronę. Nie moja śmierć, przeszła obok mnie, popatrzyła mi nienawistnie w oczy, odwróciła się i zniknęła. Zostawiła zapadnięte żyły, sińce pod oczyma, słabość i rezygnację. We mnie zagościł niepokój i ból bezsilności. Przywdziałem maskę opanowania i spokoju, a upał wyciskał mi pot na skroniach. Uśmiechałem się, bo łzy nigdy mi nie kapią. Pozornie jest już dobrze, ale już nigdy nie będzie tak samo. Piętno ukryte w genach pokazało swoje oblicze. Ktoś powie, że żadna tragedia, tak, żadna, ale tylko wtedy, gdy nie dotknie bezpośrednio. Każdy inny problem natychmiast maleje. Pytanie: dlaczego właśnie on? Odpowiedź: a dlaczego nie on tylko ktoś inny? Czy jest ktoś, kto potrafiłby wskazać na kogoś innego? Bo ja tylko na siebie.

 

‚Żeglugą niepewną jest życie’.

<img …

‚wojciech’ /Palladas/

Chyba pisałem już kiedyś o dokonywaniu wyborów. Życie, tak szumnie zwane, to sztuka takich właśnie wyborów. Nieustannie obsadza  każdego w roli statystów, trzeciorzędnych halabardników, Don Kichotów i innych, dając chwilowe poczucie pierwszoplanowości. Nic bardziej mylącego, nic bardziej złudnego. Gdy wydaje się, że gwiazda osobista świeci mocno, ona nas tylko oślepia i przesłania widoczność. Czyni podatnym na ciosy, osłabia czujność i pozwala ulec złudzeniu. Ta ułuda przepycha aktora w miejsce bliżej widza, w światła jupiterów i nie wiadomo wtedy, kiedy należy się zatrzymać. Krawędź sceny, jest jak krawędź urwiska, gdy zakręci się w głowie, można stracić równowagę i runąć w dół. Nie wiem, czy każdemu przytrafiają się takie właśnie ślepe wybory. Złapałem doła, albo to on dopadł mnie. Plątał mi się pod nogami od dawna, nadstawiał się, ścielił, zapraszał. Omijałem go nawet skutecznie i sprytnie, lawirowałem, łaziłem zakosami, aż w końcu do niego wpadłem. Nie jestem zdziwiony, zaskoczony ani nawet wściekły. To nie katatonia, bo jeszcze mogę przelewać myśli na papier i przewijać zdarzenia z pamięci. To wielka, wszechogarniająca obojętność. Przyjaciółka zapytała mnie: ‘o czym myślisz?’ O śmierci – odpowiedziałem bez zastanowienia. Ten motyw przewija się w moich myślach odkąd pamiętam. Fascynuje mnie bardziej niż narodziny, niż cokolwiek innego. Gdy się rodzi życie, jest to takie zwyczajne, zgodne z zachowaniem gatunku, najpierw głupio radosne, rozgadane, krzyczy, potem się śmieje, potem się zamyśla, czasem smuci, a na końcu staje się obojętne. Mija każdego ‘naturalną koleją rzeczy’, by w końcu odejść na zawsze – w milczeniu. Zawsze – to taki cholernie niezwymiarowany odcinek czasu. może trwać ziemską chwilę, pokolenia, wieki, a nawet do końca świata lub dłużej. Nie ma ustalonej żadnej normy. Są zjawiska, które wydają się być wieczne, ale co znaczy ta wieczność w znanym nam wymiarze czasowym? Właśnie może czas jest jednym z takich zjawisk, które są wieczne, bo przecież ‘pędzi’ dalej, bez względu na to, czy jednostkowe życie się zaczyna, toczy, czy właśnie dobiega końca. Bez względu na to, jakiego dokonamy wyboru, czas nam przeznaczony dopadnie każdego i stłamsi. Jaka tu istnieje mozliwość wyboru? Kiedyś być może napiszę coś o śmierci, coś prawdziwego, nie ubranego w pseudofilozofię życia, ale najpierw muszę wygrzebać się z tego dołka. Sam.     

Życie jest bezpłciowe, a śmierć jest kobietą.

*

Zofio, dziękuję.